Gdy podejmowałem decyzję o starcie w maratonie miałem na koncie przetruchtane kilkaset kilosów i z 5 miechów w miarę systematycznego przebierania nogami. Sama wizja 42 km robiła takie wrażenie, że cel, jaki się wówczas mi pojawił pod kopułą to - ukończyć i nic więcej. Takie proste. To był zarąbisty stan bez dylematów i rozkminek. Jeden, czysty, wyzywający cel. Nie trwało to zbyt długo, gdy przyszła pierwsza modyfikacja, coby ogarnąć to w 4h. Czar "czystości" celu znikł i zaczęły się strategie. Ile treningów w tygodniu, jakie intensywności, buty, sruty, żele, ile na km itp. W sumie jeszcze nieskomplikowane, jak to u żółtodzioba, ale jednak pokazujące, że można sobie trochę poorać przedstartową psychę. Tym bardziej, że co można o swej formie na 42 km wywnioskować po pół roku nieskoordynowanych działań? Tylko poszlaki. Jak się okazało to było preludium. Z każdym miesiącem intensywnych treningów sytuacja ukończenia maratonu zaczęła się komplikować. Nowicjusz nie mierzy sił na zamiary tylko na ambicje i mnie też to nie ominęło. Już widziałem siebie łamiącego 3.30, treningi wchodziły, jak ta lala, no kurde miód malina. Zdrowy rozsądek (chyba zdrowy) coś tam podpowiadał, że może jednak 3.45, albo w ogóle te 4 godziny. Na spokojnie, bez zgrzewki. To wszak debiut. Treningi ustawiane na wyższe tempa, ogólnie podjarka i brak wyobraźni, co to jest królewski dystans, powodowały permanentny metlik w głowie i dyskomfort. Walka między ambicją a realną oceną męczyły mnie strasznie. Aż tu nagle i niespodzianie odzyskałem radość treningów, chęć, aby po prostu pobiec i przebiec, tak, jak na początku. Wszystko dzięki grypie, która wyłączyła mnie w sumie pewnie na około 3 tygodnie i rozwiązała dylematy startowe. Dziś zamiast zastanawiać się nad tempem treningów, myślę kiedy będę mógł wyjść potruchtać i cieszę się na samą myśl. Już się nie spieszę. Wyniki przyjdą, ten sezon ma być przede wszystkim zabawą. Kurde, jak szybko o tym zapomniałem. I tak sobie móżdżę, że nie ma co się spieszyć z „dorastaniem”, gdy zaczynamy trenować coś nowego. Pozwólmy sobie pobyć dzieckiem, żółtodziobem, zaangażowanym, ale bez zbytnich ambicji. Bawmy się tym, a czas spinki, rywalizacji i rekordów i tak niechybnie nadejdzie. Będziemy już wtedy inni, świadomi i gotowi. I ryzyko, że się skaleczymy będzie mniejsze. Trzeba uważać, bo pokusa, by zaczynać z wysokiego C jest olbrzymia, tyle, że często nasz pierwszy poważny start może być ostatnim.
|
Archiwum
Kwiecień 2016
Kategorie
Wszystkie
partnerzy |